Kraj dobrobytu, frankami i złotem płynący

Zagadka niedzielnej apokalipsy wyjaśniona – wszelki dorobek ludzki w dzień święty przeznaczony do odpoczynku jest zamknięty. Pierwszej niedzieli, zaraz po przylocie, nawet mnie to nie dziwi. Było późno, no raczej logiczne, że wszystko zamknięte.

Drugiej niedzieli spacerowałam od sklepu do sklepu (a jest ich w mojej okolicy ergonomiczna ilość) całując klamki, zamiast stóp Jezusa na krzyżu w kościele, jak robiły to emerytki za moich lat dziecięcych, i jak być może robią to do dziś. Nawet sieciówki? Przede wszystkim sieciówki! Jedyny sklep otwarty w mojej okolicy jest prowadzony przez Hindusów.

Byłam zaskoczona. Nie tylko sklepy okazały się być zamknięte. Również niektóre kawiarnie, restauracje, nawet bary – konfesjonał mający u wielu grzeszników pierwszeństwo przed tym kościelnym. „Czy oni nie chcą zarobić?” myślałam zawiedziona.

No i właśnie wtedy mnie to trafiło, wiecie – oświecenie, żarówka, Pan Spinacz w Wordzie. Oczywiście, że nie chcą zarobić, a religijność i pobożność nie idą (tu) w parze. No bo po co? Po co chcieć zarobić więcej w kraju, w którym nie brakuje na czynsz i rachunki, na wikt i opierunek? Po co wypruwać sobie żyły, hodować garba, hemoroidy bądź żylaki (w zależności czy jest się kasjerką/em czy kelnerką/em), skoro starczy do ostatniego dnia miesiąca?

To jeden z symptomów dobrobytu tego kraju. W Polsce przy okazji każdego dnia ustawowo wolnego od pracy, gdy mamy te nasze upragnione długie weekendy i masowo ruszamy do Biedronki wykupić cały asortyment; otóż dni te ekonomiści przeliczają na stracony Produkt Krajowy Brutto bijąc na alarm (choć ekonomiści nie powinni się martwić, a wręcz powinni korzystać, bo ze względu na masową emigrację młodych ratuje nas jeszcze Produkt Narodowy Brutto)*. A w Szwajcarii olaboga – tyle niedziel, takie straty!

Nie będę pisać o tym, że Szwajcarzy to najlepiej zarabiający naród w Europie, że średnia to 33 franki za godzinę, cyferki, numerki, procenty – takiej matematyki można się pouczyć w Forbes.

Z bardziej turystycznego punktu odniesienia napiszę, że symbolicznym miejscem w Zurychu w kategorii „finanse” jest Paradeplatz. To tutaj swoje siedziby mają dwa największe banki szwajcarskie, działające również poza granicami kraju – UBS i Credit Suisse. Wikipedia twierdzi, że nieruchomości w tym obrębie mają najwyższe ceny w Szwajcarii. To zaszczyt dla miejsca, które w zamierzchłych czasach było targiem dla świń. Jak kto chce, może w tym doszukiwać się ukrytej symboliki, jednak dziś nikt już nie utożsamia Paradeplatz z czymś świńskim.

A tak bardziej od siebie i z zawodowego punktu widzenia dodam tyle – przed czymkolwiek co odpalę na YouTube, załącza mi sie reklama (wyobraźcie sobie moją frustrację, gorzej niż w Polsacie). Geolokalizacyjnie jestem targetem szwajcarskim, na reklamy internetowe być może inwestuje się tu więcej, bo poziom życia wyższy, to i prawdopodobieństwo kupienia większe. Ale żeby przed Panterą reklamował mi się „New Fragrance by Givenchy” z Alicią Keys…? No ktoś tu musi jeszcze popracować nad dopasowaniem treści.

*Założenia o PKB i PNB wzięte z sarkastycznego usposobienia autorki, niepoparte żadnymi danymi statystycznymi.

Paradeplatz w Zurychu

Paradeplatz, niegdyś świnski market, dziś centrum finansowe Szwajcarii. Po lewej siedziba Credit Suisse, UBS za plecami fotografującej. ;-)

Dodaj komentarz