Słowa nie będzie o Milce!

Ubolewam (nawet bardzo) nad tym, że nie mogę napisać nic porywczego, odkrywczego ani wybornego na mój ulubiony temat podróżniczo-kulturowy. Jedzenie w Szwajcarii. W zamian będzie o czekoladzie i szwajcarskich krowach.

Kuchnia szwajcarska zdaje się nie być zbytnio zróżnicowana. Co pytam o specjalności tego kraju, w odpowiedzi dostaję dwie formułki:

  1. Fondue – przelewający się jak złota lawa roztopiony ser z białym winem, podawany w garnuszku na bieżąco podgrzewanym na wolnym ogniu. W takim przysmaku zatapiamy kawałki chleba lub warzyw, nadziane na widelec.
  2. Raclette – znów bierzemy ser, tradycyjnie gatunku raclette, podgrzewamy go, po czym zeskrobujemy na talerz z potrawą, którą są najczęściej zwykłe, niepolskie ziemniaki.
Szwajcarski ser Raclette

Prawdziwie serowe Raclette z ziemniaczkami w mundurkach.

Gdy już posklejamy trzewia półpłynnym złotem Szwajcarii, zalewamy żołądek Rivellą – delikatnie gazowanym napojem z serwatki, efektu ubocznego powstałego przy produkcji wcześniej spożytego sera. No i właśnie, jako że kilka lat temu odkryłam u siebie nietolerancję laktozy, nie mogę powiedzieć nic więcej na temat tych potraw (mogę za to donieść, że mleko sojowe kosztuje tyle co i mleko krowie).

I mimo że moje kiszki odmawiają posłuszeństwa w zetknięciu z laktozą, pozwalam sobie czasami na deser w najprostszej jego postaci – szwajcarskiej czekolady.

Pierwszy zachwyt na bezcłowym na lotnisku. Wita mnie tam najbardziej reprezentatywna czekolada Szwajcarii, która w zamyśle ma przypominać alpejskie szczyty – Toblerone! Toblerone, którym smakuje dzieciństwo z Bożym Narodzeniem na czele, jedyna okazja by pozwolić sobie na to dobro luksusowe; Toblerone, którym raczę się na fajrantach w USA, zaraz po papierosie, bo w spożywczaku w którym pracuję niekończąca się promocja – 3 w cenie 2, taki deal! Mój mały rytuał. A potem wracam do Polski jakaś taka spuchnięta. Dobrobyt zawitał do naszego kraju, gdy pojawiło się w wersji czarnej i białej, a tutaj poluję na niebieskie, z migdałami. Jest też „chrunchy corn”, jest i mleczne z białymi czubkami przypominającymi ośnieżone szczyty, jest też z bakaliami. Tyle szczęścia!

Tymczasem mój wzrok przykuwa półka wyżej i Toblerone opada bezwładnie, wraz z opadającymi rękoma, odpływa w dziecięce wspomnienia lat, które minęły bezpowrotnie. Toblerone jeszcze wróci, tymczasem dorosła ja patrzę na czekoladę z whisky. Nic szczególnego, czekoladę z alkoholem to i my mamy, tam w Polsce. Ale to jest Jack Daniel’s polany w czekoladę*, zawinięty w złote sreberko i podany w stylowo-czarnym kartoniku. Równo w szeregu stoi z nim Saint James Rhum, Grand Marnier, Cointreau. Jeżeli wydaje ci się, że czekolady prawdziwi mężczyźni się nie tykają, powinieneś zapoznać się z ofertą marki Goldkenn – przypomina witrynę sklepu monopolowego.

Czekolada z whisky

Ale co tam Toblerone, Lindt, nawet Goldkenn. „Koniecznie spróbuj Läderach”, słyszę. Läderach – wypełniona suszonymi owocami, upstrzona orzechami, nakrapiana pistacjami, wypchana wielobarwnymi m&m’sami, pstrokata od karmelu, borówek, jagód. Czekolada kupowana na wagę. Läderach, która kosztuje jedyne 6,90 za 100 gram. Kurs franka = 3,5 zł.

szwajcarska czekoladaczekolada laderach

Czy czekolada w Szwajcarii smakuje inaczej? Nie czuję, cukier otumania kubki smakowe. Czy wspominałam już, że nie przepadam za słodyczami? Nieważne.

Jadę na południe, jadę deptać alpejskie pagórki. Z okna pociągu widzę te krowy, widzę je na wolnym wybiegu. Wspinające się po tych wzgórzach zarośniętych zieloną trawą – muskularne, żrące bezczelnie trawę zamiast paszy. Krowy fit. Inhalujące się świeżym powietrzem, nasiąknięte jesiennym słońcem, witaminy D im nie zabraknie. Szczęśliwe, wolne, bynajmniej niefioletowe krowy. Może trochę przekrzywione, ale mleko na równi pochyłej lepiej się ścina. Czy kogoś jeszcze dziwi, dlaczego wyroby mleczne są dobrem flagowym Szwajcarii?

*Jack Daniel’s w czekoladzie ma moc 8,5%, pierwszy szok mija zaraz po przeczytaniu informacji na pudełku.

Dodaj komentarz